wtorek, 8 marca 2016

Jak gotować z małym dzieckiem?



To wcale nie jest takie proste. Internet ugina się od przepisów dla naszej małej, ruchliwej szlachty, ale nikt nigdzie nie pisze o tym JAK to zrobić. Jak sprawić, żeby dziecię było uchachane na czas naszego gotowania i żeby równocześnie coś jednak ugotować. Wszędzie tylko: obierz i pokrój w kawałki, przelej do mniejszego naczynia, wyciśnij, zeszklij na maśle…no super, dobra, ale przecież tam w dole stoi człowiek. Stoi i się patrzy, niecierpliwi, zadaje pytania, czasem się unosi jak za wolno odpowiadamy, coraz rzadziej, ale wciąż się zdarza. Oczywiście istnieją dzieci, które od najmłodszych miesięcy potrafią bawić się same, siedzą spokojnie i przewalają godzinami te swoje klocki – Weronika jeszcze nie umie bawić się sama.

Dlatego dla rodziców dzieci takich jak Weronika, postanowiłem stworzyć krótką instrukcję i na przykładzie jednego przepisu pokazać, że można gotować razem z dzieckiem i że wszyscy na tym korzystają.

A zatem: kluski śląskie z batatów. Co nam będzie potrzebne:
- 2 średnie bataty
- bibuła
- mąka ziemniaczana

Na samym początku musimy dziecko poinformować, że mamy zamiar przyrządzić posiłek. Możemy powiedzieć na przykład tak:
- Weroniko, teraz tata chce zrobić kluski batatkowe.

Bardzo proste, prawda? Dzięki temu dziecko wie, co się będzie działo i idzie po swój fartuszek. Teraz mamy około czternastu sekund. Wyciągamy garnek, bataty, obieraczkę…o, dziecko już jest.
- A tata? – pyta dziecko i wyczuwa podstęp.
- Chcę obrać bataty.
- Nie, Ika.

Nie pozwalam Weronice obierać obieraczką, ponieważ jest bardzo ostra. Z kolei własnym nożykiem Weronika obierać nie chce. I jest konflikt. Jak go rozwiązać? Zaproponować dziecku, żeby pobawiło się w motylka. Jako fanka Bardzo głodnej gąsienicy, Weronika lubi tę zabawę, zna na pamięć cykl rozwojowy motyli, a jej ulubionym jest poczwarka, po angielsku „pupa” (mnie to bawi). Zawijamy więc dziecko w kokonik z bibuły i prosimy, żeby przepoczwarzyło się w motylka. Jeżeli dziecko nie zna stadiów rozwoju motyli, może być odrobinę wystraszone.


Sami szybciutko lecimy obrać bataty, wrzucić do garnka, zalać wodą i nastawić. Dziecko już się wykłuło. Latamy więc razem po pokoju i zjadamy komary – jeśli dziecko jest starsze, możemy mu wytłumaczyć, że motyle nie jedzą komarów. Młodsze nie zawsze chcą uwierzyć. Gdy bataty już się ugotują, proponujemy dziecku zabawę we wrzątek. Nic tak nie działa na wyobraźnię dziecka, jak wizja poparzenia.
- Uwaga, gorące! – krzyczę.
- Ugaga! – odpowiada mi Weronika, zachowując bezpieczny dystans. Szybko ugniatamy ziemniaki, odstawiamy do ostygnięcia i znowu możemy bawić się z dzieckiem. Gdy ziemniaki ostygną, bawimy się w przedziałki. Od teraz całą operację przeprowadzamy na ziemi.
- Weroniko, pomożesz mi podzielić ziemniaki?
- A ziemniaki?
- W garnku są. Czekają na podział.
- A podział?
- Chcą się poróżnić. Poróżnimy ziemniaki?
- Tak!

Dajemy dziecku względnie tępy nóż i pozwalamy ciachać ziemniaki. Potem szybko dzielimy je na cztery części, wygrzebujemy ćwiartkę, a dziecko wsypuje w to miejsce mąkę ziemniaczaną. Ma to wyglądać tak:


Teraz najtrudniejsza część: trzeba wszystko ugnieść. Bataty z natury słabo nadają się na kluski, więc czeka nas prawdziwa rzeźnia. Pozwalamy z całym problemem zmierzyć się dziecku. Dziecku się nie udaje. Dziecko jest brudne, brudna jest również podłoga i brudny jesteś Ty, drogi rodzicu, bo naiwnie próbowałeś ratować sytuację. Batatową breję próbujemy przerzucić na stolnicę lub silikonową podkładkę – preferuję to drugie, bo można łatwiej umyć. Prosimy dziecko, żeby podsypało mąką. Próbujemy utoczyć wszystko i zrobić z tego kulki. Nie uda nam się to, nie ma prawa się udać. Z każdą sekundą jest coraz gorzej, a właściwie lepiej, bo dziecko jest zachwycone. Możemy oczywiście próbować dawać coraz więcej i więcej mąki, ale efekt będzie taki, że wyjdzie batatowa guma do żucia. Zmieniamy zatem koncepcję.

- Weroniko, zrobimy lane kluski zamiast śląskich, bo z tego, co nam tu biega po podłodze, nie wyjdą śląskie.
- A śląskie? – dopytuje czujnie dziecko.
- Tam węgiel wydobywają. Na górnym.
- A górnym?
 - No właśnie musimy teraz na górę, wodę nastawić, zeskrobać z ziemi najwięcej jak się da i wrzucić na wrzątek.
- Ugaga, gojące! – krzyczy dziecko i zajmuje bezpieczną pozycję. W tym czasie, najszybciej jak umiemy, nastawiamy wodę w małym garnku (bo raczej niewiele nam się tego uzbiera), zbieramy batacie błoto i wrzucamy na wrzątek. Gotujemy chwilę  do wypłynięcia, ciągle mieszając. Dziecko może się już zniecierpliwić i zaatakować, dlatego zastawiamy się ciałem – tak jak w koszykówce; kto grał choć odrobinę, nie powinien mieć kłopotów. Dziecko może spróbować wykorzystać niski wzrost i przedostać się pod nogami; musimy być na to bardzo czujni.
- Weroniko, ja tu walczę, wrzątek chlapie! Kochanie nie atakuj mnie, nie podoba mi się to!
- A tata robi?
- Wyciągam lane kluski.
- Ika lubi kluski – dziecko biegnie po krzesełko do karmienia. W tym czasie próbujemy ogarnąć najwięcej jak się da, bo kuchnia wygląda jakby się w niej hipopotam zesrał, a przecież nie lubimy hipopotamów, bo są aroganckie, niegrzeczne i mordują więcej ludzi niż krokodyle, lwy, wilki i rekiny razem wzięte. Dziecko ciągnie już swoje krzesełko.
- A teraz opa! – próbujemy dziecko włożyć do krzesełka.
- Nie! Ika sama!
- Dobrze – zgadzamy się bez wahania. Mamy więcej czasu na sprzątanie, a i kręgosłup protestować nie powinien.

Dziecko przytargało swój stołeczek. Ze stołeczka wdrapuje się na krzesełko do karmienia i wygodnie usadawia. Podajemy dziecku lane kluski batatowe.
- Ika nie lubi – oświadcza po chwili dziecko i oddaje nam talerzyk. – Ika chce banana.

Cieszymy się. Będziemy mogli zjeść ciepły posiłek. Dziecku dajemy banana i zapamiętujemy, żeby więcej nie korzystać z tego przepisu.

poniedziałek, 8 lutego 2016

O dzieciach na przestrzeni wieków




Literatura to nasze okno w przeszłość. Dzięki ciężkiej pracy filozofów, literatów, duchownych i wszelakiej maści kronikarzy, wiemy jak się kiedyś żyło, co się jadło i dlaczego ziemia jest płaska. Potrafię z grubsza wyobrazić sobie minione epoki, ale jakoś nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby spojrzeć na obraz dziecka, jaki nam pozostawiono. Teraz, z wiadomych względów, to głównie ta dziedzina najbardziej mnie interesuje. Jak zatem dawni duzi traktowali dawnych małych? Co pisano O dzieciach, a co pisano DLA dzieci?

Okazuje się niestety, że im dalej sięgniemy, tym mniej wiemy. Starożytni pozostawili nam bardzo skąpe informacje; szczególnie o małych dzieciach. Grecy, jeśli już coś pisali, to głównie o dwunastoletnich chłopcach i ich soczystych kiszkach. W innych częściach świata wcale nie było lepiej.
Biblia, jako znakomity tekst źródłowy, również milczy o najmłodszych. Co wiemy o samym Jezusku? Że się urodził i tyle. Nic nam nie wiadomo o tym czy miał kolki, czy ciężko zniósł ząbkowanie, czy dobrze sypiał, czy grymasił przy jedzeniu…nie wiemy nic. Takie podejście do najmłodszych bierze się zapewne ze zwykłego lekceważenia tych bezbronnych istot. Ponadto dzieci umierały wtedy na potęgę i nikt nie przywiązywał do nich większej wagi; ot, biegają sobie małpeczki, jak któraś umrze, to urodzi się nowa.

Pisanie o dzieciach starożytnym szło więc słabo, ale odrobinę lepiej wyglądała sytuacja z pisaniem dla dzieci. Naturalnie wybór był dużo mniejszy niż dzisiaj, bo przecież to głupota pisać dla szympansów, ale pradawne maluchy i tak miały co czytać w prawie wszystkich częściach świata, a tam gdzie czytać nikt nie umiał, opowiadano im wspaniałe legendy i baśnie.

Z pozostawionej spuścizny wyłania się dość spójny obraz oczekiwań dorosłych wobec swojego potomstwa. Prawie wszędzie chodziło o moralizowanie lub straszenie, a najlepiej jedno i drugie. Najpiękniej na tle całego świata wypadają moim zdaniem Indianie, którzy w swoich legendach tłumaczyli dzieciom świat i otaczającą naturę (polecam przeczytać Dar totemów) bez bagażu pobocznych pogróżek i dydaktyzmu, a przy tym w sposób lekki i pociągający dla młodziutkiej wyobraźni. Niestety Indianie zostali wyrżnięci w pień. No cóż, trzeba było wymyślić broń palną, a nie dzieciom bajeczki opowiadać.

A jak to było z polskimi berbeciami? Do nas literatura zawitała stosunkowo późno, więc możemy się jedynie domyślać, że na początku malutkim Polanom i Wiślanom opowiadano o przygodach Jeszy czy Dziewanny. Potem przez długi czas funkcjonowały obok siebie pogańskie mity, historie biblijne oraz nowsze legendy, jak ta o Smoku wawelskim. I właściwie dopiero XIX wiek przyniósł bogactwo bajek, baśni, opowiadań i wierszyków.

Zanim jednak do tego dojdziemy, chciałbym zatrzymać się przy Kochanowskim. Jest to bodaj jedyny nasz wielki twórca, który bohaterką swojej twórczości uczynił dwuletnią dziewczynkę. Rzecz niesłychana w wieku XVI. Niektórzy zarzucają mu nawet, że Urszulka nie istniała, bo wtedy nikt nie przejmował się umierającymi dziećmi. Sam Kochanowski stracił aż trzy córki z sześciu, które spłodził. Ponadto treny są o dziecku, a nie dla dziecka, co czyni je jeszcze bardziej wyjątkowymi. Nie to jest jednak tutaj istotne.

To, co porusza, zastanawia i uspokaja, to fakt, że Kochanowski naprawdę ubóstwiał swoje dziecko. Jest to pierwszy dowód w polskiej literaturze na to, że dawne dzieci nie miały aż tak strasznego życia, jak sobie wyobrażamy. Oczywiście można zarzucić mu, że dlaczego nie napisał czegoś o swoich żyjących córkach? Przecież żywe dwulatki są równie ciekawe, co martwe; może nawet bardziej. Ale nie będę się już nad nim pastwił; kochał przecież swojego aniołka, a śmierć dziecka, to największe piekło, jakie może spotkać człowieka.

Po Kochanowskim nastała dziwna moda na pisanie o umierających dzieciach. Nie dziwię się. Kochanowski wielkim poetą był, a cała reszta wpatrzona weń z bezgranicznym podziwem, za pewnik wzięła, że dziecko martwe, to dziecko warte opisania. I tak na kartach polskiej literatury poznajemy losy martwej Rózi i Józia z „Dziadów”, martwego Orcia z „Nie-Boskiej komedii” (zanim zmarł jeszcze mu się oślepło), podziwiamy Rozalię z „Antka” (to ta którą do pieca na trzy zdrowaśki wrzucili), martwego „Janka Muzykanta”, martwą „Anielkę”, martwego „Tadeuszka” i wielu, wielu innych; również martwych.

Do dzisiaj nie wiem czy to wpływ utraty niepodległości i ogólnonarodowego marazmu, czy może „takie chorowite czasy”, ale trup dziecięcia, który zostawiła po sobie nasza XIX wieczna literatura, wypełniłby wszystkie magazyny Amazona pod Wrocławiem, a i jeszcze kilka malutkich, poszarpanych krztuścem, ospą i płonnicą ciałek trzeba byłoby podrzucić do pobliskiej Ikei.  

O czym zatem pisano dla tych, które przeżyły? Przede wszystkim apelowano o posłuszeństwo i straszono. Najbliższa mojemu sercu jest twórczość Stanisława Jachowicza. Mamy tylko kilka jego wierszy, ale za każdym razem gdy czytam je Weronice, zastanawiam się, kiedy poprosi mnie wreszcie, żebym przestał. Muszę zacytować, obowiązkowo:

„Często bywamy winni złemu sami.
"Nie gryź, chłopcze - rzekł ojciec - orzechów zębami".
Chłopczyk na to: "Nic nie szkodzi".
A teraz bez zębów chodzi.”

Albo to:

„Patrzcie, jak złe łakomstwo! Kotek przebrał miarę;
Musiał więc nieboraczek srogą ponieść karę.
Tak się i z wami dziateczki stać może;
Od łakomstwa strzeż was Boże!”

Naturalnie podobne rzeczy pisano wtedy w całej Europie, nie byliśmy wyjątkiem. Ba, niemiecka literatura prześcigała się w prostowaniu moralnych, młodziutkich kręgosłupów. Bracia Grimm byli niedoścignionym wzorem dla wielu. Albo wiersze niejakiego Heinricha Hoffmanna – rozkosz dla moich uszu. Może mały fragment w tłumaczeniu, nie zgadniecie, Stanisława Jachowicza:

„…Wpada krawiec jak pantera
I do Julka skoczy żywo.
Nożycami w lewo, w prawo
Uciął palec jeden drugi,
Aż krew trysła we dwie strugi.

Julek w krzyk, a krawiec rzecze:
Tak z nieposłuszeństwa leczę!
Wraca Mama, aj! Wstyd! Bieda!
Juleczkowi ciastek nie da,
Bo kto Mamy nie usłucha,
Temu dosyć bułka sucha.
Płacze Julek, żal niebodze,
A paluszki na podłodze.”
  
Były oczywiście w tamtych czasach nieco łagodniejsze baśnie i bajeczki, ale wolę o nich nie wspominać, bo nie pasują do mojej koncepcji. Duże zmiany przyniósł dopiero koniec XIX wieku. Dla dzieci wreszcie zaczęli pisać ludzie, którzy prawdopodobnie je lubili. Konopnicką mogę czytać Weronice bez obaw, że na następnej stronie ktoś chwyci za kark małą dziewczynkę i rzuci lwom na pożarcie, bo ubrudziła trzewiki. A wiek XX, to już naprawdę inna historia.




sobota, 26 września 2015

Książki



Zawierzyliśmy opinii większości psychologów rozwojowych (jeśli się mylili, to ja ich znajdę) i od pierwszych miesięcy życia Weroniki postawiliśmy na książki - podobno doskonale działają na takie małe szkraby. Na początku były to jedynie czarno-białe obrazki, ale po jakimś czasie można było poszerzać intelektualne menu. Dzisiaj, chodząc po całym domu i wyciągając książki spod lodówki, łóżka, z kosza na pranie i dużego garnka doliczyłem mniej więcej stu dziesięciu pozycji. Jak na niecałe dwa lata, to niezły wynik.

Książki to bardzo męcząca rozrywka, szczególnie dla rodzica i nie ukrywam, że najchętniej wszystkie bym spalił i włączył Weronisi bajeczkę w telewizorze. Niestety nie mamy telewizora, a spalenie setki książek pochłonęłoby mnóstwo czasu. Dlatego kilka godzin dziennie pokornie śpiewam „My jesteśmy krasnoludki”, mówię głosem wilka oraz głosem wilka udającego babcię, jestem rozpędzającą się lokomotywą, wygłodniałą gąsienicą, śledzę ministranta z ulicy Czereśniowej, rozróżniam misie, szukam z Muminkiem zaginionych jabłek, skaczę jak Tygrysek, piję kakao jak Bobo i chrumkam jak Boluś – a Weronika uważnie mnie obserwuje i gdy tylko gdzieś się pomylę, natychmiast mnie karci. Powtórzę to jeszcze raz: jeśli te wszystkie mądre głowy, które nakłaniają rodziców do czytania dzieciom książek się pomyliły, i z Weroniki nie wyrośnie geniusz lub co najmniej bardzo sprawny intelektualnie człowiek, to ja ich naprawdę znajdę.

Przejdźmy zatem do samych książek. Postanowiłem zrobić mały przegląd tego, co czytamy, bo może akurat ktoś ma małego berbecia i zamiast puszczać mu bajeczki, woli przeczytać książkę. Nie jestem w stanie opisać całego naszego zbioru, dlatego pomijam polską klasykę, wszelkich Brzechwów i Tuwimów – tu nie ma co recenzować, ich po prostu trzeba mieć.


Pomelo

Zacznijmy od Pomela - Pomelo to francuska seria przygód małego słonia ogrodowego o wyjątkowo długiej trąbie. Bajeczka okraszona pięknymi rysunkami i absurdalnym humorem. Obrazki są dla dzieci, humor dla rodziców – to bardzo ważne, żeby rodzic podczas czytania się nie nudził, szczególnie gdy przychodzi mu czytać to samo kilka tysięcy razy; dosłownie. A oto nasze Pomelątka:




Maks

Kolejna seria, to Maks. Maks jest małym chłopcem i robi to, co robią mali chłopcy. Piękne obrazki, ale bardzo nudna fabuła. To znaczy nudna dla mnie, Weronika jest zachwycona i chciałaby iść śladami Maksa – czyli wchodzić na krzesła, przepędzać koty itp. Doskonała lektura dla małych dzieci; u starszaków raczej się nie sprawdzi.





Ulica Czereśniowa

Ulica Czereśniowa, to bestseller ostatnich lat. Przewracając strony poruszamy się wzdłuż ulicy i śledzimy losy różnych bohaterów. Wciąga jak metamfetamina. Prosty pomysł, naturalistyczne i łatwe dla oka obrazki, dużo szczegółów no i ministrant. Tak, tak – ministrant. Mamy z Weroniką taką teorię, że w części Wiosna na ulicy Czereśniowej na wieżę kościelną wchodzi ministrant. Podobno czeka tam na niego karton snickersów. Weronika żyje tą historią. Dzisiaj byliśmy na Brochowie, na placu zabaw, i gdy dzwony pobliskiego kościoła zaczęły bić dwunastą, Weronika zeskoczyła z huśtawki i pobiegła do kościoła ratować ministranta. To kolejna nauczka dla mnie jako rodzica: dzieci nie rozróżniają fikcji od rzeczywistości. 





Cynamon i Trusia

Do mnie wierszyki o chłopcu z kupą na głowie i zwęglonym króliku nie przemawiają, ale według recenzji wydawców są to wierszyki uczące nazywania emocji i wrażliwości. A to przecież bardzo ważne w wieku Weroniki uczyć się o własnych emocjach. Dlatego cierpliwie czytam każdy wierszyk. 


Muminki

Z Muminkami jest problem. Te, które teraz czytamy są bardziej oparte na japońskich kreskówkach niż na oryginalnych książkach i nie do końca zachowują klimat. Niemniej jednak to wciąż Muminki. Mała Mi to ulubiona postać Weroniki, która upatruje w tej małej, rezolutnej dziewczynce samej siebie – w ogóle mnie to nie dziwi. Nie wiem tylko dlaczego ja jestem Ryjkiem. 



Różności

Warto wspomnieć jeszcze o kilku książkach, które u nas nie występują seriami, ale również wzbogacają naszą biblioteczkę. Mała książka o kupie – edukacja sama w sobie. Ubranka Eli - uczymy się garderoby. Jest tam kto? – mroczna podroż przez bardzo dziwny dom. Raz, dwa, trzy, psy – rymujemy bez oporów i wstydu. Bardzo głodna gąsienica – bardzo głodna gąsienica. Binta tańczy to z kolei kwintesencja skandynawskiej literatury: tata o wyraźnie ciemniejszej karnacji ma z rdzenną Szwedką czwórkę dzieci. I co robi, żeby je wszystkie utrzymać? Bije w bęben. 



Dobre Bo Polskie


Polska literatura dziecięca nie ma się czego wstydzić. Oprócz naturalnej przewagi językowej są jeszcze swojskie kody kulturowe. Z polskiej grupy warto wymienić Rok w mieście. Podobny pomysł, co Czereśniowa – tyle tylko, że śledzimy całe miasto, miesiąc po miesiącu. Rysunki są trudne dla małego dziecka, męczą oczy, dlatego czekam z utęsknieniem, aż Weronika podrośnie i będzie w stanie dłużej przy tym posiedzieć, bo historia miasta jest niezwykła. Różnimisie, to lekcja o różnicach między misiami, ale nie tylko; książeczka genialna w swojej prostocie. A jeśli uczymy się liczyć, to Od 1 do 10 będzie idealną pozycją: „Dwa niedźwiedzie jedzą śledzie, dobrze się niedźwiedziom wiedzie!” Są jeszcze wiersze Michała Rusinka. Nie lubimy tych wierszy, chowamy książki gdzie tylko się da, ale Weronika zawsze je znajdzie i domaga się czytania. Na zdjęciu brakuje Mizielińskich – gdzieś się zagubili. Oszałamiające ilustracje, trochę jeszcze trudne dla Weroniki, ale dla starszych dzieci to zabawa na całe godziny. Mizielińscy to hit eksportowy naszej literatury, rzecz obowiązkowa.



 
Trójca Święta

Jeśli chodzi o mnie, to nasza biblioteczka mogłaby się składać tylko z tych książek. Księga dźwięków była nie tyle pierwszą książką, co pierwszą rzeczą, która przykuła uwagę Weroniki na dłużej niż minutę. Przez pierwsze kilka miesięcy życia nic nie potrafiło jej zainteresować, czasem coś chwyciła, obejrzała i zaraz wyrzucała. Książki szybko ją nudziły – wytrzymywała góra kilkanaście sekund. Aż nagle, około szóstego miesiąca, zaczęliśmy czytać jej Księgę dźwięków – to był strzał w dziesiątkę. Okazało się, że nasze dzieciątko potrafi wpatrywać się w coś ponad 10 minut i się nie ruszać – niebywałe dla nas odkrycie. Od tego momentu czytaliśmy jej to, wydając wszystkie możliwe odgłosy, codziennie po kilkanaście razy. Ratowało nas to wielokrotnie, gdy potrzebowaliśmy spokoju.  Lektura obowiązkowa.

A potem, mniej więcej po pierwszych urodzinach, nadeszła era Bobo. Bobo, to koszatniczka w wieku około dwóch lat, która zachowuje się i robi dokładnie to, co robią dwuletnie dzieci. Proste historyjki, łatwe, krótkie zdania i niebiesko-pomarańczowe ilustracje tworzą z Bobo książkę najgenialniejszą pod słońcem. Klasyka w krajach niemieckojęzycznych. U nas raczej nieznana, a szkoda. Próbowałem orientacyjnie policzyć, ile razy mogłem przeczytać Bobo i wyszło mi, że jakieś tysiąc, może tysiąc sto razy. Weronika wciąż kocha tę książkę. Są czasem poranki, że schodzi nieprzytomna z łóżka i po omacku ściąga z półki książkę, by za moment nas nią okładać. Jeszcze śpiąc, wiemy że jest to Bobo i cieszymy się, że ma miękką okładkę.

Ależ, Bolusiu! Boluś to literatura zaawansowana, ze skomplikowaną fabułą, dla koneserów, dla smakoszy. Śledzenie przygód tego małego prosiaka, to jak oglądanie dobrej komedii. Osobiście jestem w tej książce zakochany; gdyby Boluś był prawdziwy po prostu bym go zjadł, a w przyrządzenie włożyłbym całe swoje serce i kulinarny talent. Podziwiam każdy grymas Bolusia, ruch raciczką, zachwycam się uporem i konsekwencją. Jest kilka części. Na razie mamy dwie, ale docelowo zdobędziemy wszystkie. Koniecznie.


Ostatnio na nasze salony wkroczył Pettson – sympatyczny staruszek i jego kot, który kocha naleśniki. Zdaje się, że będzie to kolejny hit. Mam nadzieję, że całe to nasze czytanie jakoś się opłaci. A jeśli nawet nic pożytecznego z tego nie wyjdzie, to przynajmniej będzie to klawo spędzony wspólnie czas.