Literatura to nasze
okno w przeszłość. Dzięki ciężkiej pracy filozofów, literatów, duchownych i wszelakiej
maści kronikarzy, wiemy jak się kiedyś żyło, co się jadło i dlaczego ziemia
jest płaska. Potrafię z grubsza wyobrazić sobie minione epoki, ale jakoś nigdy
nie przyszło mi do głowy, żeby spojrzeć na obraz dziecka, jaki nam pozostawiono.
Teraz, z wiadomych względów, to głównie ta dziedzina najbardziej mnie
interesuje. Jak zatem dawni duzi traktowali dawnych małych? Co pisano O
dzieciach, a co pisano DLA dzieci?
Okazuje się niestety,
że im dalej sięgniemy, tym mniej wiemy. Starożytni pozostawili nam bardzo skąpe
informacje; szczególnie o małych dzieciach. Grecy, jeśli już coś pisali, to
głównie o dwunastoletnich chłopcach i ich soczystych kiszkach. W innych
częściach świata wcale nie było lepiej.
Biblia, jako
znakomity tekst źródłowy, również milczy o najmłodszych. Co wiemy o samym
Jezusku? Że się urodził i tyle. Nic nam nie wiadomo o tym czy miał kolki, czy
ciężko zniósł ząbkowanie, czy dobrze sypiał, czy grymasił przy jedzeniu…nie
wiemy nic. Takie podejście do najmłodszych bierze się zapewne ze zwykłego
lekceważenia tych bezbronnych istot. Ponadto dzieci umierały wtedy na potęgę i nikt
nie przywiązywał do nich większej wagi; ot, biegają sobie małpeczki, jak
któraś umrze, to urodzi się nowa.
Pisanie o dzieciach
starożytnym szło więc słabo, ale odrobinę lepiej wyglądała sytuacja z pisaniem
dla dzieci. Naturalnie wybór był dużo mniejszy niż dzisiaj, bo przecież to
głupota pisać dla szympansów, ale pradawne maluchy i tak miały co czytać w
prawie wszystkich częściach świata, a tam gdzie czytać nikt nie umiał,
opowiadano im wspaniałe legendy i baśnie.
Z pozostawionej
spuścizny wyłania się dość spójny obraz oczekiwań dorosłych wobec swojego
potomstwa. Prawie wszędzie chodziło o moralizowanie lub straszenie, a najlepiej
jedno i drugie. Najpiękniej na tle całego świata wypadają moim zdaniem
Indianie, którzy w swoich legendach tłumaczyli dzieciom świat i otaczającą
naturę (polecam przeczytać Dar totemów) bez bagażu pobocznych pogróżek i
dydaktyzmu, a przy tym w sposób lekki i pociągający dla młodziutkiej wyobraźni.
Niestety Indianie zostali wyrżnięci w pień. No cóż, trzeba było wymyślić broń
palną, a nie dzieciom bajeczki opowiadać.
A jak to było z
polskimi berbeciami? Do nas literatura zawitała stosunkowo późno, więc możemy
się jedynie domyślać, że na początku malutkim Polanom i Wiślanom opowiadano o
przygodach Jeszy czy Dziewanny. Potem przez długi czas funkcjonowały obok
siebie pogańskie mity, historie biblijne oraz nowsze legendy, jak ta o Smoku wawelskim.
I właściwie dopiero XIX wiek przyniósł bogactwo bajek, baśni, opowiadań i wierszyków.
Zanim jednak do tego
dojdziemy, chciałbym zatrzymać się przy Kochanowskim. Jest to bodaj jedyny nasz
wielki twórca, który bohaterką swojej twórczości uczynił dwuletnią dziewczynkę.
Rzecz niesłychana w wieku XVI. Niektórzy zarzucają mu nawet, że Urszulka nie
istniała, bo wtedy nikt nie przejmował się umierającymi dziećmi. Sam
Kochanowski stracił aż trzy córki z sześciu, które spłodził. Ponadto treny są o
dziecku, a nie dla dziecka, co czyni je jeszcze bardziej wyjątkowymi. Nie to
jest jednak tutaj istotne.
To, co porusza,
zastanawia i uspokaja, to fakt, że Kochanowski naprawdę ubóstwiał swoje
dziecko. Jest to pierwszy dowód w polskiej literaturze na to, że dawne dzieci
nie miały aż tak strasznego życia, jak sobie wyobrażamy. Oczywiście można zarzucić
mu, że dlaczego nie napisał czegoś o swoich żyjących córkach? Przecież żywe
dwulatki są równie ciekawe, co martwe; może nawet bardziej. Ale nie będę się
już nad nim pastwił; kochał przecież swojego aniołka, a śmierć dziecka, to
największe piekło, jakie może spotkać człowieka.
Po Kochanowskim
nastała dziwna moda na pisanie o umierających dzieciach. Nie dziwię się.
Kochanowski wielkim poetą był, a cała reszta wpatrzona weń z bezgranicznym podziwem,
za pewnik wzięła, że dziecko martwe, to dziecko warte opisania. I tak na
kartach polskiej literatury poznajemy losy martwej Rózi i Józia z „Dziadów”, martwego
Orcia z „Nie-Boskiej komedii” (zanim zmarł jeszcze mu się oślepło), podziwiamy
Rozalię z „Antka” (to ta którą do pieca na trzy zdrowaśki wrzucili), martwego
„Janka Muzykanta”, martwą „Anielkę”, martwego „Tadeuszka” i wielu, wielu
innych; również martwych.
Do dzisiaj nie wiem
czy to wpływ utraty niepodległości i ogólnonarodowego marazmu, czy może „takie chorowite
czasy”, ale trup dziecięcia, który zostawiła po sobie nasza XIX wieczna
literatura, wypełniłby wszystkie magazyny Amazona pod Wrocławiem, a i jeszcze
kilka malutkich, poszarpanych krztuścem, ospą i płonnicą ciałek trzeba byłoby
podrzucić do pobliskiej Ikei.
O czym zatem pisano
dla tych, które przeżyły? Przede wszystkim apelowano o posłuszeństwo i
straszono. Najbliższa mojemu sercu jest twórczość Stanisława Jachowicza. Mamy
tylko kilka jego wierszy, ale za każdym razem gdy czytam je Weronice,
zastanawiam się, kiedy poprosi mnie wreszcie, żebym przestał. Muszę zacytować,
obowiązkowo:
„Często bywamy winni
złemu sami.
"Nie gryź,
chłopcze - rzekł ojciec - orzechów zębami".
Chłopczyk na to:
"Nic nie szkodzi".
A teraz bez zębów
chodzi.”
Albo to:
„Patrzcie, jak złe
łakomstwo! Kotek przebrał miarę;
Musiał więc
nieboraczek srogą ponieść karę.
Tak się i z wami
dziateczki stać może;
Od łakomstwa strzeż
was Boże!”
Naturalnie podobne
rzeczy pisano wtedy w całej Europie, nie byliśmy wyjątkiem. Ba, niemiecka
literatura prześcigała się w prostowaniu moralnych, młodziutkich kręgosłupów.
Bracia Grimm byli niedoścignionym wzorem dla wielu. Albo wiersze niejakiego Heinricha
Hoffmanna – rozkosz dla moich uszu. Może mały fragment w tłumaczeniu, nie
zgadniecie, Stanisława Jachowicza:
„…Wpada krawiec jak
pantera
I do Julka skoczy
żywo.
Nożycami w lewo, w
prawo
Uciął palec jeden
drugi,
Aż krew trysła we
dwie strugi.
Julek w krzyk, a
krawiec rzecze:
Tak z
nieposłuszeństwa leczę!
Wraca Mama, aj!
Wstyd! Bieda!
Juleczkowi ciastek
nie da,
Bo kto Mamy nie
usłucha,
Temu dosyć bułka
sucha.
Płacze Julek, żal
niebodze,
A paluszki na
podłodze.”
Były oczywiście w
tamtych czasach nieco łagodniejsze baśnie i bajeczki, ale wolę o nich nie
wspominać, bo nie pasują do mojej koncepcji. Duże zmiany przyniósł dopiero koniec
XIX wieku. Dla dzieci wreszcie zaczęli pisać ludzie, którzy prawdopodobnie je
lubili. Konopnicką mogę czytać Weronice bez obaw, że na następnej stronie ktoś
chwyci za kark małą dziewczynkę i rzuci lwom na pożarcie, bo ubrudziła
trzewiki. A wiek XX, to już naprawdę inna historia.