środa, 24 września 2014

Autodestrukcja


Słowo „nie” jest doskonałym przykładem klęski umysłu dorosłego człowieka i triumfu ciekawości małego człowieczka. Nie ma chyba drugiego takiego słowa (rzecz dotyczy prawdopodobnie wszystkich języków świata), które byłoby bardziej ignorowane przez naszych raczkujących, dociekliwych naukowców. Jeszcze nie do końca wiedzą, co jakie słowo oznacza, ale już czują, że słowo „nie” można, a nawet trzeba ignorować.
A przecież jest to pierwsze, co ciśnie się człowiekowi na usta, gdy mały smyk próbuje sprowadzić na siebie zagładę. Jako ojciec z prawie rocznym stażem wiem, że dzieci nie robią właściwie nic innego, jak tylko próbują sprawdzić czy są nieśmiertelne. Nie ma po prostu takiego dnia, w którym Weronika nie próbowałaby uśpić naszej czujności, obchodząc skomplikowany system zabezpieczeń. Zawsze znajdzie jakąś lukę, niedopatrzenie czy odkryte na chwilę gniazdko elektryczne. Słowo „nie” działa wtedy na nią jak zaproszenie.
- Weronika! Gniazdko elektryczne robi nie – mówię, widząc nadciągające zagrożenie.
- Da, da, da ,da, da – odpowiada wtedy córczątko, pełznąc wprost do gniazdka i wyciągając zaślinioną łapkę.
            To zadziwiające, że te małe stworzonka zawsze wiedzą, co jest dla nich niebezpieczne, a co bezpieczne i z rozkoszą wybierają to pierwsze. Skąd u nich znajomość praw fizyki, chemii i biologii? Skąd wiedzą, że piekarnik jest ciekawy tylko wtedy, gdy gorący? Dlaczego zabawki są nudne, a rury kanalizacyjne z ostrymi krawędziami (już zabezpieczyłem) ciekawe? Dlaczego obiadek na talerzu smakuje tak sobie, ale to co leży na ziemi, to już wyborna kuchnia?
            Na szczęście nauczyłem się tym wszystkim zbytnio nie przejmować, przyjmując prostą zasadę: pozwalaj prawie na wszystko, co nie pozbawi jej życia, nie uczyni kaleką lub nie zmusi do wizyty na ostrym dyżurze. W ten sposób zajadanie z ziemi kurzu czy resztek jedzenia już tak bardzo mnie nie przeraża. Proszę bardzo Weroniczko, masz, wcinaj, pyszne paproszki!
        Nie znaczy to jednak, że można sobie pozwolić na chwilę zapomnienia. Bynajmniej. Rodzicielstwo to stan podwyższonego ryzyka, nieustannej gotowości bojowej oraz całodobowej analizy wszystkich otaczających nas rzeczy z domieszką jasnowidztwa. Czy jeśli zostawię w swojej dolnej szufladzie krem do rąk, ale przykryję go kilkoma książkami, to ona go znajdzie, czy nie znajdzie? A jak znajdzie, to czy otworzy? Czy będzie w stanie przewrócić na siebie sześciopak wody, czy może lepiej wynieść na balkon? Czy skoro nauczyła się otwierać schowek pod piekarnikiem, to czy będzie na tyle sprytna, by zamykać go bez przytrzaskiwania sobie palców? Czy jak dam jej do jedzenia marchewkę, to czy wrzuci ją do kibla, a potem spróbuje wyciągnąć? I czy jest na tyle wysoka, żeby tam wpaść?
            Czasem aż boli mnie głowa od tych domysłów i pytam ją wprost.
            - Skarbonko! Masz katar, więc zostawimy tu w rogu odkurzacz, żeby go nie wyciągać wciąż do aspiratorka. Czy będziesz wykonywać jakiekolwiek niebezpieczne manewry z tym urządzeniem?
            - Dudżi, da, da.
            - Ale mi się nie chce wciąż go chować.
            - Ture, da, ja, a tu, da.
            - Dobrze – i wiem już, że można zostawić, bo córeczka ma zamiar jedynie obgryzać końcówki i poklepywać niczym kucyka.
            Czasem nachodzi mnie myśl, że kiedyś ludzie mieli łatwiej. Wystarczyło wyściełać jaskinię skórami, odgrodzić się od ogniska i już było bezpiecznie. Nie można więc winić naszych milusińskich, że po tysiącach lat ewolucji są tacy ciekawi. Elektryka, chemia, narzędzia…wszystko przecież takie ciekawe, tak się błyszczy, tak pachnie, aż prosi do zabawy. Pozostaje cierpliwie czekać i uważnie przyglądać się otoczeniu.