Słowo
„nie” jest doskonałym przykładem klęski umysłu dorosłego człowieka i triumfu
ciekawości małego człowieczka. Nie ma chyba drugiego takiego słowa (rzecz dotyczy
prawdopodobnie wszystkich języków świata), które byłoby bardziej ignorowane
przez naszych raczkujących, dociekliwych naukowców. Jeszcze nie do końca
wiedzą, co jakie słowo oznacza, ale już czują, że słowo „nie” można, a nawet
trzeba ignorować.
A
przecież jest to pierwsze, co ciśnie się człowiekowi na usta, gdy mały smyk
próbuje sprowadzić na siebie zagładę. Jako ojciec z prawie rocznym stażem wiem,
że dzieci nie robią właściwie nic innego, jak tylko próbują sprawdzić czy są
nieśmiertelne. Nie ma po prostu takiego dnia, w którym Weronika nie próbowałaby
uśpić naszej czujności, obchodząc skomplikowany system zabezpieczeń. Zawsze znajdzie
jakąś lukę, niedopatrzenie czy odkryte na chwilę gniazdko elektryczne. Słowo „nie”
działa wtedy na nią jak zaproszenie.
-
Weronika! Gniazdko elektryczne robi nie – mówię, widząc nadciągające
zagrożenie.
-
Da, da, da ,da, da – odpowiada wtedy córczątko, pełznąc wprost do gniazdka i
wyciągając zaślinioną łapkę.
To zadziwiające, że te małe
stworzonka zawsze wiedzą, co jest dla nich niebezpieczne, a co bezpieczne i z rozkoszą
wybierają to pierwsze. Skąd u nich znajomość praw fizyki, chemii i biologii?
Skąd wiedzą, że piekarnik jest ciekawy tylko wtedy, gdy gorący? Dlaczego
zabawki są nudne, a rury kanalizacyjne z ostrymi krawędziami (już zabezpieczyłem)
ciekawe? Dlaczego obiadek na talerzu smakuje tak sobie, ale to co leży na
ziemi, to już wyborna kuchnia?
Na szczęście nauczyłem się tym
wszystkim zbytnio nie przejmować, przyjmując prostą zasadę: pozwalaj prawie na
wszystko, co nie pozbawi jej życia, nie uczyni kaleką lub nie zmusi do wizyty
na ostrym dyżurze. W ten sposób zajadanie z ziemi kurzu czy resztek jedzenia już
tak bardzo mnie nie przeraża. Proszę bardzo Weroniczko, masz, wcinaj, pyszne
paproszki!
Nie znaczy to jednak, że można sobie
pozwolić na chwilę zapomnienia. Bynajmniej. Rodzicielstwo to stan podwyższonego
ryzyka, nieustannej gotowości bojowej oraz całodobowej analizy wszystkich otaczających
nas rzeczy z domieszką jasnowidztwa. Czy jeśli zostawię w swojej dolnej
szufladzie krem do rąk, ale przykryję go kilkoma książkami, to ona go znajdzie,
czy nie znajdzie? A jak znajdzie, to czy otworzy? Czy będzie w stanie
przewrócić na siebie sześciopak wody, czy może lepiej wynieść na balkon? Czy
skoro nauczyła się otwierać schowek pod piekarnikiem, to czy będzie na tyle
sprytna, by zamykać go bez przytrzaskiwania sobie palców? Czy jak dam jej do jedzenia
marchewkę, to czy wrzuci ją do kibla, a potem spróbuje wyciągnąć? I czy jest na
tyle wysoka, żeby tam wpaść?
Czasem aż boli mnie głowa od tych
domysłów i pytam ją wprost.
- Skarbonko! Masz katar, więc
zostawimy tu w rogu odkurzacz, żeby go nie wyciągać wciąż do aspiratorka. Czy będziesz
wykonywać jakiekolwiek niebezpieczne manewry z tym urządzeniem?
- Dudżi, da, da.
- Ale mi się nie chce wciąż go
chować.
- Ture, da, ja, a tu, da.
- Dobrze – i wiem już, że można
zostawić, bo córeczka ma zamiar jedynie obgryzać końcówki i poklepywać niczym
kucyka.
Czasem nachodzi mnie myśl, że kiedyś
ludzie mieli łatwiej. Wystarczyło wyściełać jaskinię skórami, odgrodzić się od
ogniska i już było bezpiecznie. Nie można więc winić naszych milusińskich, że
po tysiącach lat ewolucji są tacy ciekawi. Elektryka, chemia, narzędzia…wszystko
przecież takie ciekawe, tak się błyszczy, tak pachnie, aż prosi do zabawy. Pozostaje
cierpliwie czekać i uważnie przyglądać się otoczeniu.