sobota, 26 września 2015

Książki



Zawierzyliśmy opinii większości psychologów rozwojowych (jeśli się mylili, to ja ich znajdę) i od pierwszych miesięcy życia Weroniki postawiliśmy na książki - podobno doskonale działają na takie małe szkraby. Na początku były to jedynie czarno-białe obrazki, ale po jakimś czasie można było poszerzać intelektualne menu. Dzisiaj, chodząc po całym domu i wyciągając książki spod lodówki, łóżka, z kosza na pranie i dużego garnka doliczyłem mniej więcej stu dziesięciu pozycji. Jak na niecałe dwa lata, to niezły wynik.

Książki to bardzo męcząca rozrywka, szczególnie dla rodzica i nie ukrywam, że najchętniej wszystkie bym spalił i włączył Weronisi bajeczkę w telewizorze. Niestety nie mamy telewizora, a spalenie setki książek pochłonęłoby mnóstwo czasu. Dlatego kilka godzin dziennie pokornie śpiewam „My jesteśmy krasnoludki”, mówię głosem wilka oraz głosem wilka udającego babcię, jestem rozpędzającą się lokomotywą, wygłodniałą gąsienicą, śledzę ministranta z ulicy Czereśniowej, rozróżniam misie, szukam z Muminkiem zaginionych jabłek, skaczę jak Tygrysek, piję kakao jak Bobo i chrumkam jak Boluś – a Weronika uważnie mnie obserwuje i gdy tylko gdzieś się pomylę, natychmiast mnie karci. Powtórzę to jeszcze raz: jeśli te wszystkie mądre głowy, które nakłaniają rodziców do czytania dzieciom książek się pomyliły, i z Weroniki nie wyrośnie geniusz lub co najmniej bardzo sprawny intelektualnie człowiek, to ja ich naprawdę znajdę.

Przejdźmy zatem do samych książek. Postanowiłem zrobić mały przegląd tego, co czytamy, bo może akurat ktoś ma małego berbecia i zamiast puszczać mu bajeczki, woli przeczytać książkę. Nie jestem w stanie opisać całego naszego zbioru, dlatego pomijam polską klasykę, wszelkich Brzechwów i Tuwimów – tu nie ma co recenzować, ich po prostu trzeba mieć.


Pomelo

Zacznijmy od Pomela - Pomelo to francuska seria przygód małego słonia ogrodowego o wyjątkowo długiej trąbie. Bajeczka okraszona pięknymi rysunkami i absurdalnym humorem. Obrazki są dla dzieci, humor dla rodziców – to bardzo ważne, żeby rodzic podczas czytania się nie nudził, szczególnie gdy przychodzi mu czytać to samo kilka tysięcy razy; dosłownie. A oto nasze Pomelątka:




Maks

Kolejna seria, to Maks. Maks jest małym chłopcem i robi to, co robią mali chłopcy. Piękne obrazki, ale bardzo nudna fabuła. To znaczy nudna dla mnie, Weronika jest zachwycona i chciałaby iść śladami Maksa – czyli wchodzić na krzesła, przepędzać koty itp. Doskonała lektura dla małych dzieci; u starszaków raczej się nie sprawdzi.





Ulica Czereśniowa

Ulica Czereśniowa, to bestseller ostatnich lat. Przewracając strony poruszamy się wzdłuż ulicy i śledzimy losy różnych bohaterów. Wciąga jak metamfetamina. Prosty pomysł, naturalistyczne i łatwe dla oka obrazki, dużo szczegółów no i ministrant. Tak, tak – ministrant. Mamy z Weroniką taką teorię, że w części Wiosna na ulicy Czereśniowej na wieżę kościelną wchodzi ministrant. Podobno czeka tam na niego karton snickersów. Weronika żyje tą historią. Dzisiaj byliśmy na Brochowie, na placu zabaw, i gdy dzwony pobliskiego kościoła zaczęły bić dwunastą, Weronika zeskoczyła z huśtawki i pobiegła do kościoła ratować ministranta. To kolejna nauczka dla mnie jako rodzica: dzieci nie rozróżniają fikcji od rzeczywistości. 





Cynamon i Trusia

Do mnie wierszyki o chłopcu z kupą na głowie i zwęglonym króliku nie przemawiają, ale według recenzji wydawców są to wierszyki uczące nazywania emocji i wrażliwości. A to przecież bardzo ważne w wieku Weroniki uczyć się o własnych emocjach. Dlatego cierpliwie czytam każdy wierszyk. 


Muminki

Z Muminkami jest problem. Te, które teraz czytamy są bardziej oparte na japońskich kreskówkach niż na oryginalnych książkach i nie do końca zachowują klimat. Niemniej jednak to wciąż Muminki. Mała Mi to ulubiona postać Weroniki, która upatruje w tej małej, rezolutnej dziewczynce samej siebie – w ogóle mnie to nie dziwi. Nie wiem tylko dlaczego ja jestem Ryjkiem. 



Różności

Warto wspomnieć jeszcze o kilku książkach, które u nas nie występują seriami, ale również wzbogacają naszą biblioteczkę. Mała książka o kupie – edukacja sama w sobie. Ubranka Eli - uczymy się garderoby. Jest tam kto? – mroczna podroż przez bardzo dziwny dom. Raz, dwa, trzy, psy – rymujemy bez oporów i wstydu. Bardzo głodna gąsienica – bardzo głodna gąsienica. Binta tańczy to z kolei kwintesencja skandynawskiej literatury: tata o wyraźnie ciemniejszej karnacji ma z rdzenną Szwedką czwórkę dzieci. I co robi, żeby je wszystkie utrzymać? Bije w bęben. 



Dobre Bo Polskie


Polska literatura dziecięca nie ma się czego wstydzić. Oprócz naturalnej przewagi językowej są jeszcze swojskie kody kulturowe. Z polskiej grupy warto wymienić Rok w mieście. Podobny pomysł, co Czereśniowa – tyle tylko, że śledzimy całe miasto, miesiąc po miesiącu. Rysunki są trudne dla małego dziecka, męczą oczy, dlatego czekam z utęsknieniem, aż Weronika podrośnie i będzie w stanie dłużej przy tym posiedzieć, bo historia miasta jest niezwykła. Różnimisie, to lekcja o różnicach między misiami, ale nie tylko; książeczka genialna w swojej prostocie. A jeśli uczymy się liczyć, to Od 1 do 10 będzie idealną pozycją: „Dwa niedźwiedzie jedzą śledzie, dobrze się niedźwiedziom wiedzie!” Są jeszcze wiersze Michała Rusinka. Nie lubimy tych wierszy, chowamy książki gdzie tylko się da, ale Weronika zawsze je znajdzie i domaga się czytania. Na zdjęciu brakuje Mizielińskich – gdzieś się zagubili. Oszałamiające ilustracje, trochę jeszcze trudne dla Weroniki, ale dla starszych dzieci to zabawa na całe godziny. Mizielińscy to hit eksportowy naszej literatury, rzecz obowiązkowa.



 
Trójca Święta

Jeśli chodzi o mnie, to nasza biblioteczka mogłaby się składać tylko z tych książek. Księga dźwięków była nie tyle pierwszą książką, co pierwszą rzeczą, która przykuła uwagę Weroniki na dłużej niż minutę. Przez pierwsze kilka miesięcy życia nic nie potrafiło jej zainteresować, czasem coś chwyciła, obejrzała i zaraz wyrzucała. Książki szybko ją nudziły – wytrzymywała góra kilkanaście sekund. Aż nagle, około szóstego miesiąca, zaczęliśmy czytać jej Księgę dźwięków – to był strzał w dziesiątkę. Okazało się, że nasze dzieciątko potrafi wpatrywać się w coś ponad 10 minut i się nie ruszać – niebywałe dla nas odkrycie. Od tego momentu czytaliśmy jej to, wydając wszystkie możliwe odgłosy, codziennie po kilkanaście razy. Ratowało nas to wielokrotnie, gdy potrzebowaliśmy spokoju.  Lektura obowiązkowa.

A potem, mniej więcej po pierwszych urodzinach, nadeszła era Bobo. Bobo, to koszatniczka w wieku około dwóch lat, która zachowuje się i robi dokładnie to, co robią dwuletnie dzieci. Proste historyjki, łatwe, krótkie zdania i niebiesko-pomarańczowe ilustracje tworzą z Bobo książkę najgenialniejszą pod słońcem. Klasyka w krajach niemieckojęzycznych. U nas raczej nieznana, a szkoda. Próbowałem orientacyjnie policzyć, ile razy mogłem przeczytać Bobo i wyszło mi, że jakieś tysiąc, może tysiąc sto razy. Weronika wciąż kocha tę książkę. Są czasem poranki, że schodzi nieprzytomna z łóżka i po omacku ściąga z półki książkę, by za moment nas nią okładać. Jeszcze śpiąc, wiemy że jest to Bobo i cieszymy się, że ma miękką okładkę.

Ależ, Bolusiu! Boluś to literatura zaawansowana, ze skomplikowaną fabułą, dla koneserów, dla smakoszy. Śledzenie przygód tego małego prosiaka, to jak oglądanie dobrej komedii. Osobiście jestem w tej książce zakochany; gdyby Boluś był prawdziwy po prostu bym go zjadł, a w przyrządzenie włożyłbym całe swoje serce i kulinarny talent. Podziwiam każdy grymas Bolusia, ruch raciczką, zachwycam się uporem i konsekwencją. Jest kilka części. Na razie mamy dwie, ale docelowo zdobędziemy wszystkie. Koniecznie.


Ostatnio na nasze salony wkroczył Pettson – sympatyczny staruszek i jego kot, który kocha naleśniki. Zdaje się, że będzie to kolejny hit. Mam nadzieję, że całe to nasze czytanie jakoś się opłaci. A jeśli nawet nic pożytecznego z tego nie wyjdzie, to przynajmniej będzie to klawo spędzony wspólnie czas.